Darek Kadulski
Protest Miasteczka namiotowego pracowników sądów i prokuratury, który trwał 2 miesiące (7 maja – 4 lipca) zakończył się podpisaniem porozumienia, zgodnie z którym fundusz płac dla urzędników, innych pracowników sądów i asystentów wzrośnie – ze skutkiem od 1 października 2019 r. – o 450 zł na etat, a od przyszłego roku o kolejne 450 zł. W ten sposób podwyżka ma wynieść średnio 900 zł na etat, a bieżący rok budżetowy – wliczając w to już wypłacone 200 zł – zamknie się podwyżką w wysokości 650 zł na etat. To zbieżne jest z postulatami protestujących w Miasteczku związków zawodowych. Na przyszły rok domagały się kwoty 500 zł, więc ustępstwo nie jest duże.
Z sądowych korytarzy dobiega jednak głos zaniepokojenia co oznacza słowo „średnio”, które pojawiło się w porozumieniu. Oznacza tylko tyle, że strony dogadały się co do ilości pieniędzy, które zostaną wyasygnowane przez stronę rządową w skali ogólnopolskiej. Oznacza też, że porozumienie w żaden sposób nie reguluje w jaki sposób środki zostaną podzielone na apelacje, na konkretne sądy czy do konkretnych pracowników. To strony pozostawiły do dalszych uzgodnień, które mają ruszyć w tym miesiącu.
System wynagradzania w sądach pogrążony jest w chaosie. Patrząc z perspektywy ogólnopolskiej praktycznie nie ma żadnych regulacji tej kwestii, panuje całkowita dowolność i tylko od efektów dialogu prezesów, dyrektorów i związków zawodowych zależy czy w danym sądzie udało się stworzyć transparentne zasady czy też obowiązuje zasada całkowitej dowolności i braku reguł. Pieniądze na podwyżki nie są małe. W roku 2016 – gdy były najwyższe podwyżki po okresie zamrożenia – było to zaledwie 350 zł na etat. W kolejnych latach symboliczne kwoty. Potencjał 900 zł jest więc duży, ale duży jest też dylemat jak je rozdzielić. Niektóre związki kierują do pracowników, w mniej lub bardziej udany sposób, skonstruowane ankiety. Słuchanie opinii pracowników jest bardzo ważne. Część widzianych przeze mnie ankiet zawiera jednak pytania dotyczące rozwiązań, które w oczywisty sposób są niezgodne z prawem pracy i mogą skończyć się licznymi pozwami. Nie powinny więc znaleźć się w poważnej ankiecie – no chyba, że jej cel jest populistyczny. Związki powinny prowadzić teraz dialog z pracownikami, ale w taki sposób, by pokazywać pracownikom jak trudne zadanie stoi przed wszystkimi, by środki na podwyżki podzielić.
Nie wiemy jaki będzie kompromis czy konsensus w tej sprawie. Niewątpliwie przyjęte rozwiązanie będzie zawierało się gdzieś między dwoma skrajnymi opcjami: [1] równanie dysproporcji między apelacjami i sądami; [2] danie wszystkim po równo. Między nimi istnieje pole na szukanie rozwiązań pośrednich, dzielenia środków na części, które mogą być przeznaczone na jeden i drugi cel.
[1] Radykalne równanie dysproporcji między sądami i apelacjami posprzątałoby system i przygotowało płace w sądach na ewentualny mnożnik w przyszłości. Przyjęcie takie rozwiązania oznaczałoby, że część osób, tych naprawdę wysoko uposażonych na poszczególnych stanowiskach, otrzymałaby niskie podwyżki, albo żadnych. Znaczna część dostałaby jednak więcej niż „średnie” 900 zł. Wcale nie oznaczałoby to, że „docenia się młodszych a nie dba o starszych” – co jest często powtarzanym mitem. Różnice w wynagrodzeniu między stanowiskami są przecież oczywiste i uzasadnione, jednak trudno znaleźć uzasadnienie dla istotnej różnicy między wynagrodzeniem osób wykonujących podobną pracę na tym samym stanowisku, a takie różnice wciąż są i to czasem zaskakująco wysokie. Trudno zrozumieć dlaczego jeden starszy sekretarz ma 2900 zasadniczej a inny 4700. Przyjęcie skrajnego rozwiązania równania dysproporcji jednak spotka się z niezadowoleniem i jeszcze większa polaryzacją pracowników. Ci więcej zarabiający, a właściwie ich niezadowolenie, natychmiast zostanie zagospodarowane przez te związki zawodowe, które szukają nowych członków. Poczują się niedocenieni – bo każdy chce dostać podwyżkę, a zwykle wtedy nie myśli, że inni od wielu lat mają wiele mniej, bo przecież każdy patrzy na stan swojego konta bankowego a nie koleżanki czy kolegi. Do sądów, które dotąd równały dysproporcje może trafić mniej środków niż tam, gdzie zrobiono od 2016 r. co będzie demoralizujące dla tych, którzy robili, co w ich mocy, by wprowadzić jakieś zasady. Ci dyrektorzy i prezesi, którzy nie mieli związków, albo ignorowali ich prawa do współdecydowania o zasadach, zostaliby nagrodzeni za swój brak roztropności. Atmosfera w sądach popsuje się jeszcze bardziej, a po kadrach zarządzających nie spodziewałbym zdolności do radzenia sobie z takimi konfliktami. Rząd też nie zyska wtedy powszechnego uwielbienia. Pamiętajmy, że osoba zadowolona nigdy nie będzie tak głośno rozgłaszała swojej radości jak ten, kto podwyżki nie dostał. Związki zawodowe bardzo wtedy zaryzykują, nadstawiając plecy na solidne baty. Wcale to nie przełoży się na wstępowanie do związków tych, co dostali wysokie podwyżki, ale z pewnością na to, że w akcie manifestu czy afekcie rezygnacje będą składali ci, którzy dostaną mniej (znam dosyć wiele sytuacji, gdy ktoś w 2016 r. dostał 600 zł podwyżki, a w 2017 nie dostał marnych 60 zł i się wypisał z poczuciem krzywdy i pretensji). Niezwłocznie też te bardziej populistyczne organizacje związkowe w sądach, ci, którzy nie biorą na siebie odpowiedzialności perspektywicznego myślenia o wynagrodzeniach w sądach, nie kierują się jakąś wizją tylko nastawieni są na krytykowanie innych i przechwytywanie pracowników z innych związków (czasem się wydaje, że to jedyne uzasadnienie ich istnienia), jeszcze bardziej nakręcą atmosferę niezadowolenia, internetowego hejtu i niechęci między pracownikami – co na rękę jest tym, którzy dobrze wiedzą, że skonfliktowanymi łatwiej manipulować. Zaletą tego rozwiązania byłoby jednak bardzo duże uporządkowanie wynagrodzeń, pełne wykorzystanie potencjału środków i usunięcie patologii.
[2] Przy podwyżkach „po równo” krótkotrwały efekt zadowolenia byłby identyczny – mniej więcej każdy cieszyłby się z takiej samej kwoty tak samo (nie byłoby to z pewnością 900 zł do zasadniczej dla każdego, bo trzeba jeszcze z tego wygospodarować środki na dodatki stażowe – przynajmniej w tym roku, ja szacuję to na 15% z całości środków). Nic by to nie uporządkowało w systemie wynagradzania. Dysproporcje wyniosłoby to tylko na wyższy poziom układu współrzędnych. W niektórych wypadkach – co może niektórych zdziwić – nie byłoby możliwości wypłacenia pełnej kwoty, bo granica dla stanowisk wspomagających pion orzeczniczy to 7 tys. Doszłoby do pewnych paradoksów, że st. sekretarz zarabia tyle co dyrektor (tak, takie sytuacje są możliwe, zwłaszcza w mniejszych sądach), albo urzędnik mniej niż ktoś z obsługi itp. Takie są skutki wieloletniej deregulacji płac i modelu „prywatnego folwarku”. No ale związki zawodowe, pracodawcy i rząd mogłyby się cieszyć „efektem wow”. Potencjał środków na podwyżki zostałby zmarnowany z punktu widzenia szans na sprzątanie systemu wynagrodzeń, ale też wzrosły by każdemu istotnie płace, co mogłoby zatrzymać znaczącą część tych, którzy już szukają pracy, a do sądów przyciągnąć kandydatów.
Trudno znaleźć mądrego, który znajdzie dobre rozwiązanie. Przy takim chaosie, jaki panuje w sądach. Przy bardzo małym poparciu pracowników dla związków zawodowych wszyscy stoimy przed wyborem mniejszego zła. Sytuacja będzie rozgrywana przez pracodawców, przynajmniej przez niektóre związki i stronę rządową. Trzeba będzie mieć bardzo twardy tyłek, by podjąć jakiekolwiek decyzje. Związki, które o podwyżki zawalczyły, tak naprawdę w ten sposób ściągnęły na siebie kolejną pracę, kolejne ryzyko, kolejny pretekst do hejtu i walk. Bo tak już jest, że pracownik równo wali po głowie i pracodawcy i związków a związki obrywają zarówno od pracowników jak i od pracodawców.
Czy w tym wszystkim uda się osiągnąć cokolwiek, co przełoży się na dłuższą perspektywę? Zobaczymy.
Tymczasem mamy krótkie sondażowe pytanie, taki kazus, jak widzisz Czytelniku rozwiązanie dla takiej przykładowej sytuacji:
Na stanowisku starszego sekretarza w tym samym wydziale pracują Kasia i Mariola. Obie prowadzą referat sędziego, chodzą na sale rozpraw. Kasia przyszła do sądu zaraz po studiach, ma 40 lat i pracuje w sądzie od 15 lat, od 4 lat jest starszym sekretarzem. Jej wynagrodzenie zasadnicze wynosi 3100 zł brutto, do tego pobiera dodatek stażowy w wysokości 15%. Nie pełni żadnej funkcji więc jej miesięczne pobory wynoszą 3565 zł brutto. Mariola ma 50 lat, także zrobiła studia, chociaż nie musiała. Było to jednak konieczne, by mogła dostać funkcję kierownika oddziału administracyjnego – bardzo chciał ja na tym stanowisku były prezes, gdy jeszcze nie było dyrektorów. Pracuje w sądzie 25 lat, starszym sekretarzem jest od ponad 10 lat. Gdy była kierownikiem oddziału administracyjnego poza dodatkiem za tę funkcję miała wyższe wynagrodzenie zasadnicze. Gdy 7 lat temu odszedł prezes, który ją doceniał i awansował, została zdjęta z funkcji i przeniesiona do wydziału. Zachowała swoje pobory, bo nikt nie chciał jej obniżać wynagrodzenia, które zresztą stało się podstawą do udzielenia kredytu mieszkaniowego. Jej wynagrodzenie zasadnicze obecnie wynosi 4600 zł brutto, pobiera też dodatek stażowy w wysokości 20%. Jej miesięczne pobory wynoszą zatem 5520 zł brutto. W sądzie toczy się dyskusja o to czy równać dysproporcje czy dawać każdemu po równo. Gdy dojdzie do równania dysproporcji Kasia będzie dostawała 4300 zł pensji zasadniczej, a Mariola dalej zostanie przy swoich 4600 zł. Nadal będzie między nimi różnica, ale się znacznie zmniejszy. Gdy każdy dostanie po równo Kasia będzie zarabiała 4000 zł brutto a Mariola 5500 zł brutto.
I teraz pytanie:
A: Kasia powinna dostać 4300 zasadniczej, a Mariola zostać przy 4600 zł (równanie dysproporcji płacowych)
B: Kasia powinna mieć 4000 zł zasadniczej a Mariola 5500 zł zasadniczej (każdemu po równo)
C: Nie mam zdania.
D: Inne rozwiązanie.
Autorzy publikowanych tekstów mają prawo do wyrażania własnych poglądów. Nie stanowią one stanowiska wydawcy – MOZ NSZZ „Solidarność” Pracowników Sądownictwa.